Maćkowa wyprawa za ocean (1998)
artykuł czytany
3123
razy
Trzecią atrakcją Południowej Dakoty są Badlands wchodzące, podobnie jak Black Hills (kłania się lektura 'Złota Gór Czarnych') do Wielkich Równin. Badlands powstały z popiołu wulkanicznego, przykrytego następnie słonym morzem a potem bagnami. Po wyschnięciu dno zostało zerodowane przez deszcze, powietrze oraz przepływającą przez nie White River. Powstały dzięki temu niesamowite twory wulkanicznego tufu o różnobarwnych warstwach. Nieco przypominają one Wielki Kanion Kolorado, mimo to można je odróżnić z łatwością choćby po bardziej pastelowych barwach. Erozja wycięła w popiołach najprzeróżniejsze kształty - opisać je to tak jakby porwać się na opis szumu morza. Od dawna noszą nazwę Złej Ziemi. Wpierw mieszkający tu Indianie nazwali je 'Mako Sita', następnie Francuzi określili je jako 'Złe Miejsce do Podróżowania'. I rzeczywiście, sprawiają wrażenie wręcz księżycowe, nieziemskie. Ale tylko sprawiają, ponieważ sporo tu fauny i niskiej flory. Łatwo zauważyć można jelenie, wszechobecne pieski preriowe a sporadycznie nawet bizony.
Badlands objeżdża się samochodem wedle dość długiej trasy, bardzo widokowej. Przejazd przez ten park narodowy zajął nam ponad 2 godziny, włączając w to wylegiwanie się na pustkowiach i łażenie po stromych formacjach. Po wjeździe na asfaltową szosę trafiliśmy w tłum turystów, rzecz jasna natknęliśmy się na 'żółtą zarazę' ale też na pełen autokar Polaków. Brak charakterystycznego słownictwa zasugerował nam, że mamy do czynienia z Polonusami a nie z wycieczką ze Starego Kraju.
Porządnie zmęczeni kilkakrotną zmianą klimatu (Devils Tower - gorąco, Mount Rushmore/Black Hills - jazda w chmurach + niskie ciśnienie, Badlands - duszne i ciężkie powietrze) oraz olbrzymimi odległościami (nabiliśmy na licznik chyba ponad 1000 km) wyruszyliśmy z powrotem do Wyomingu. Droga była znacznie dłuższa, bowiem zatrzymywaliśmy się na rest areas, gdy tylko Olek błogo zaczynał pochrapywać nad kierownicą.
Podroż powrotna była monotonna, dopiero pod wieczór, podczas jazdy mieliśmy okazję przyglądać się zachodowi słońca nad prerią. Pustkowia poprzecinane skałami i resztkami wapiennymi mieniły się różnymi kolorami, a zachmurzone na wschodniej części niebo nie pozostawało dłużne. Słońce zachodzi tu istnie krwawo, jest bardziej czerwone niż nasze, europejskie zachody. Gra świateł dosłownie zatykała nas, jechaliśmy w milczeniu kręcąc głowami na wszystkie strony świata, każdą w tym momencie w innym kolorze.
Po zapadnięciu zmroku, gdy dojechaliśmy do Lost Springs, miasteczka o populacji czterech osób, zaczęło padać. Jechaliśmy szosa stanową, tuż przy granicy z Nebraską. Po tamtej stronie granicy szalała potężna burza, gwałtownością nie ustępująca tropikalnej. Chmury rozbłyskiwały czasami nawet kilkakrotnie w ciągu sekundy, zjawisko wyglądało na bardzo groźne, choć walka żywiołów rozgrywała się głownie na wysokim pułapie. Naturze pomagali też ludzie wystrzeliwując w niebo na wiwat masy petard i sztucznych ogni, w końcu to był 4 lipca, najważniejsze święto Amerykanów.
Oślepieni do domu dotarliśmy dopiero o północy, nieludzko zmordowani ale żywi i cali. Tuż przed Laramie bowiem o mały włos nie rozjechałby nas wielki truck, wystarczyłoby wbiegniecie jakiegokolwiek zwierzaka pod nasze koła, a zostalibyśmy wprasowani w asfalt przez kierowcę-idiotę za naszymi plecami, prawie dotykającego kołami nasz samochód.
Lokalne rozrywki.
Kilka dni odpoczynku minęło pod znakiem leniwego zwiedzania najbliższej okolicy. W poniedziałek pojechaliśmy sobie bardzo widokową szosą Vedauwoo do Medicine Bow na barbecue. Medicine Bow to uroczy zakątek niedaleko Laramie, znakomite miejsce piknikowe. Wstęp kosztuje 3 dolary a atrakcji biwakowych sporo. Co kilkadziesiąt metrów są stanowiska wyposażone w paleniska, solidne stoły a czasami nawet w bieżąca wodę i oczko sanitarne (w Ameryce zwane jest 'restroom' - nie należy pytać się o drogę do 'toilet' bo pokażą tylko umywalkę, a skrót WC jest tu kompletnie nieznany). Miejsca są rozrzucone dosyć różnorodnie. Jedne postawiono na płaskiej polance, inne niedaleko małego jeziorka, a jeszcze inne u podnóża skałek, na które rzecz jasna wypada się powspinać. Niewielkie one są, ale z uwagi na gładkość głazów można sobie skręcić to i owo. Pagóry są nieco podobne do naszych Sudetów, tyle ze w miniaturce. Po sutym barbecue przyrządzonym przez Olka zaszturmowałem najbliższe skały. Doszedłem prawie do wierzchołka, niestety - 'obuw' nie nadawał się zbytnio do wspinaczek i odpadłem u podnóża ostatnich głazów. A szkoda, bo Olek był ciekaw jak jest na górze. Tyle ze to ja miałem mu opowiedzieć jak się obudzi po wieczornej sjeście. No nic, nie opowiedziałem. Wróciłem lekko zdyszany i wziąłem się za odpisywanie na listy. Podczas tej czynności także odpadłem, a to z powodu zlotu komarów na maciegowisko - wystarczyło lekko się spocić, by sfrunęły się wszystkie komary (moskity?) w promieniu kilku kilometrów. Wreszcie nie było wyjścia, trzeba było budzić Olka i wiać póki jeszcze było co ratować. Niestety, nie wziąłem ze sobą piwa, wiec nie było czym odstraszyć fruwającego obficie draństwa.